Półtora tygodnia
musiało się wyleżeć na śmietniku, żeby ktoś się drzewkiem
zainteresował...
23/27.07.2008
What A Wonderful
World...
Ale już taki nigdy nie będzie po zejściu Ministry ze
sceny - jeśli wierzyć ich (a raczej teraz już tylko jego -
jednoosobowego Ministranta - Ala) zapewnieniom - już nigdy nie
nagrają płyty (pewnie parę "debestofów" lub koncertówek jeszcze
trzepną, ale zero świeżych, studyjnych spontanów),
ani nie wystąpią na żywo. Jak śpiewał Markowski: "Trzeba
wiedzieć kiedy ze sceny zejść | Niepokonanym | Wśród tandety
lśniąc jak diament" - przykro, naprawdę szkoda, że Alain już
nie wydrze ryja z logiem Ministry w tle. Jedynym pocieszeniem
(jeśli tak to można ująć) może, jak dla mnie, być to, że
załapałem się na ich jeden z pożegnalnych koncertów trasy C U LaTouR 2008 (a dokładnie przedostatni,
ostatni zagrali [mieli zagrać] w Dublinie). Ale po kolei...
Wszystko zaczęło się tak bardzo dawno temu... Nie, nie
15 lipca, kiedy to odbyło się nieziemskie show, ale w 1981 roku,
kiedy ja miałem 3 lata, Al już zaczynał. Ale co to były za
początki? Patrząc teraz, to jakiś śmiech na sali - Shakin' Stevens(?),
Kajagoogoo(?), Bananarama(?).
Pierwsze lata działalności Ministry (Los Kubaneros) to elektro- i synth-pop,
którego można naprawdę się wstydzić. Ale tak zaczynało wielu,
wystarczy sobie przypomnieć Die Krupps i ich pierwsze nagrania,
no i przede wszystkim Reznora z jego masakrystycznym Exotic
Birds. Ale nikt tak jak Al nie poszedł do przodu z muzyką,
zaczynając w ściekach gay-popu, a kończąc na totalnym thrash
metalu - to się nazywa rozwój! Początki Ministry, o których sam Al
chciałby na zawsze zapomnieć, usłane były różowymi
pioseneczkami wydanymi przez Wax Trax! Records czy Beggars
Banquet. Wczesne dokonania, takie jak "Cold Life" czy "With Sympathy", przeszły do
legendy, ale homo-popu spod znaku Boya George'a (z którym, pod
postacią jeszcze Culture Club, koncertowali). Zanim Al wydał
album z nowoczesnym, oryginalnym brzmieniem, czyli "The Land Of
Rape And Honey" założył supergrupę Revolting Cocks, która nie
dość, że istnieje do dzisiaj, to przeżyje Ministry i zapewne pod
tym szyldem będzie teraz Al cokolwiek wydawał. Ale jakże na
przestrzeni lat zmieniał się skład RevCo, zresztą roszady nie
ominęły także Ministry. I zapewne poznanie trzech wirtuozów
muzycznych - Richarda 23 (Front 242), Nivka Ogre'a (Skinny Puppy)
oraz Paula Barkera wpłynęło na inny nurt działalności Ministry.
Jak z rękawa wysypują się kolejne projekty mniej lub
bardziej industrialne, przytaczać nazw nie zamierzam - każdy
siedzący jako tako w temacie je zna. I teraz już poszło z górki. Kolejne
albumy industrialne i przede wszystkim gitarowe zalewają nie
tylko Stany Zjednoczone, Ministry staje się kultowym zespołem po
nagraniu "Psalm 69" w 1992 roku. Od tej pory są mega
gwiazdą w
tak popularnym w latach 90-tych rocku, czy też metalu
industrialnym. Tyle, że za wszystkim idą kolejne zmiany składu,
kolejne ćpanka, kolejne awantury, ale z drugiej strony...
kolejne wybitne utwory i koncerty! Rotacja jest niesamowita,
jedynie Barker może liczyć na stałe miejsce (jak sie
później okaże - do czasu). W 1996 r. wydana zostaje płyta "Filth Pig"
- jak dla mnie najlepsza płyta w ich dorobku i w ogóle najlepsza
płyta, jaką w swoim życiu słyszałem! Tak naprawdę dopiero wtedy
zaczyna się na poważnie moja przygoda z Ministry, bo
wcześniejsze dokonania podeszły mi średnio.
Dopiero na "FP" się zakochałem w nich, a teledysk do "Lay Lady
Lay" uważam do dzisiaj za wzorcowy (tak jak i sam kawałek,
przeróbka Boba Dylana, jakże inna i jakże ciekawsza od
oryginału). Wtedy to Ministry miało najlepszy skład pod
słońcem. Oprócz, oczywiście, Jourgensena i Barkera, "hip-hopowy" Hukic (jak on
skończył!), i dwaj grubawi gitarzyści: Scaccia oraz Svitek. Ponadto Bufford
na klawikordii. Perkusję okupował Washam. A później trasa "Sphinctour"
udokumentowana także na DVD, jakże bardzo żałuję, że wtedy Ministry się
nie pofatygowało do Polski! Ani ja wtedy nie wybrałem się
chociażby za zachodnią granicę, gdzie koncertowali w tym
optymalnym składzie... Ale nic co dobre nie trwa
wiecznie... Jeszcze wydana 3 lata później płyta "Dark Side
Of The Spoon"
trzymała klasę, chociaż już było widać niepokojące szaleństwa
Ala (saksofon!). W 2001 roku Ministry przypomniało o sobie pozytywnie współpracą ze
Stevenem Spielbergiem przy
jego filmie "A.I.: Artificial Intelligence", gdzie nie dość, że
nagrali utwór na ścieżkę dźwiękową do tego melodramatu science-fiction, to
na dodatek ich utwór "What About Us?" pojawił się w
czasie filmu,
i, co wiekopomne, singiel wraz z teledyskiem promowały tenże
film! Tutaj jak na dłoni widać było powolny zmierzch dobrego, starego
grania. Na clipie pojawił się, co prawda, jeszcze Adam Grossman
(Skrew), ale przemknął przez Ministry praktycznie niezauważony,
choć epizod w tym zespole na pewno może sobie zapisać do CV.
2001 rok obfitował jeszcze w "Greatest Fits",
podsumowujący ich karierę - tą nowożytną. Potem już było tylko źle
lub bardzo źle. "Animositisomina"
z 2003 r. - klapa, nie ma się co nawet rozpisywać. Od tej pory
Ministry z zespołu industrial-metalowego przeistoczyło się w
zespół grający heavy metal bez sensu. Promykiem nadziei był "Houses
Of The Mole" wydany rok później, ale "Rio Grande Blood" z 2006
r. to już był koniec Ministry. W ich dyskografii można znaleźć
jeszcze przeciętny (a i tak to słowo napisałem na wyrost) "The Last Sucker" z 2007 r. i
zupełnie niepotrzebny,
tegoroczny "Cover Up". Teledysków w tym czasie nagrali jak na
lekarstwo, skupiając się na wojnie podjazdowej z Bushem, stając
się już totalnie politycznym zespołem - zamiast wszystkie myśli i siły kierować w stronę tworzenia muzyki, wybrali
działalność pozamuzyczną - moja irytacja sięgnęła zenitu! W tym
heavymetalowym chaosie można było dostrzec prawdziwą perełkę -
"Rio Grande Dub" - fantastyczny remix-album, tak właśnie powinno
Ministry grać!
Tak więc z niemałą obawą jechałem na koncert, wiedząc, że
prędzej mogę się spodziewać raka szyjki macicy niż utworów z "Filth Pig"
czy "Dark Side Of The Spoon".
Smutno trochę, ale akurat tamte kawałki do szybkiego grania,
jakie teraz serwuje (serwowało) Ministry po prostu nie pasują -
tak to sobie tłumaczyłem. A może tak jak wczesnych lat 80-tych,
Al się wstydzi Brudnej Świni? Cóż, mimo powyższego, Ministry są dla mnie legendą
za życia i
należą do "świętej trójcy" - cokolwiek to znaczy,
czyli: Marilyn Manson, Ministry i Nine Inch Nails. Każdy z tych
zespołów muzycznie zszedł na dziwne tory - najbardziej NIN się
popsuł, na których koncercie
nie dane mi było nigdy być (w przeciwieństwie do reszty z
trójcy). Aczkolwiek, jak tylko się dowiedziałem o koncercie
Ministry w Polsce, nie było mowy, ażebym go sobie odpuścił!
Gdybym nie miał kasy, to bym nerkę oddał, zastawił całą swoją
rodzinę, a nawet porzucił dziewczynę, której nie mam - musiałem
na nich być! Pierwszą wzmiankę o koncercie zobaczyłem na... Onecie. I
to jeszcze jako numer jeden w dziale "kultura". Oniemiałem, bo
jakoś z grafika ich trasy koncertowej zamieszczonej na
oficjalnej stronie, nie wynikało, że się otrą o Polskę. Co jest
grane? - sobie myślę. Dość sceptycznie podszedłem do tego info,
mając na uwadze nie takie dawne lata, kiedy to już było
zaklepane Skinny Puppy, a na
KMFDM miałem już bilet! I wszystko w łeb. Obydwa koncerty nie doszły, niestety, do
skutku, ale pocieszałem się tym, że miały się odbyć w
Krakowie - nie postarało się miasto jako takie, bo KMFDM jednak
zagrał, ale tylko jedno show i to w dalekim trójmieście. Na
Białoruś już miałbym bliżej... Po zobaczeniu jakże szczęśliwego
newsa zacząłem się interesować, czy aby to nie jest jakiś żart poprimaaprilisowy.
Dzwoniąc do "Stodoły" dowiedziałem się, że jak najbardziej
nie, i że już niebawem będą bilety do nabycia. I rzeczywiście, tak
było, nie tak długo później via shortcut v0rg zakupił dwie sztuki
- dla mnie i dla siebie - szczęście go znowu nie opuściło
(kiedyś na występ Delight w Kielcach kobieta sprzedająca bilety
wydała mu tyle reszty, że chyba nawet dopłaciła mu do nich -
dobrze jej tak, sklep był chyba przedłużeniem Castle Party:
gotami śmierdziało na kilometr). Zamiast dwóch sztuk przysłali mu... cztery!
Co nie omieszkał zgolić nadwyżki na allegro po cenie kasowej. Tak
więc nie dość, że swój bilet miał gratis, to dojazd wraz z
przyjazdem miał za free. Trzeba mieć jebanego farta! Pierwsze, co
zrobiłem po dostaniu w łapska biletu to skan i... wystawka na
naszej-klasie! Tak, obciach jak jesionka, ale kto
powiedział, że ja nie jestem obciachowy? No i zaczęły sie
przygotowania mentalne do koncertu i gdybanie, czym lepiej
jechać: pociągiem, autobusem, kosmodiskiem czy samochodem? Najtaniej z
pierwszych dwóch środków lokomocji byłoby autobusem, więc już
się dograło z v0rgiem godzinę odjazdu (13.30, jakiś przelotowy z
Ałma-Aty) i zaczął sie przedkoncertowy amok od poniedziałku. Teoretycznie mogłem
inaczej zrobić, bo akurat dzień przed koncertem miałem delegację
w Warszawie ("co robisz z tą pompką do roweru?" "sprężonego
powietrza mi zabrakło") i od biedy mogłem się na jedną noc tam zatrzymać,
przekimać u brata, ale miałem jeszcze sporo rzeczy do zrobienia
we wtorek, więc ten scenariusz definitywnie odpadał. Ale cofnę
się jeszcze trochę, bo muszę! NINa, zajmująca sie od
zawsze Fabryką Industrial Rock, zamarzyła sobie wywiad z zespołem. Ale
to nie takie proste, bo na drodze stanęło wiele różnych
materii - przede wszystkim rzesza polskich okołokoncertowców, którzy w
żaden sposób nie chcieli pomóc jej i promować nie tylko przez
koncert, ale też internetowe medium, Ministry. Zlewa totalna,
więc ni mniej, ni więcej, NINa "uderzyła" wprost do
zespołu,
czyli do menedżera trasy oraz Sina Quirina, gitarzysty. I to był strzał
w dziesiątkę! Dzięki nim mogła już mieć zabukowany wywiad z Jourgensenem i kim tylko chciała z zespołu, bo wiadomo, że z
Alem to priorytet. Potrzebowała jedynie "kamerzysty", który by
spisał cyfrowo obraz i dźwięk z tego wydarzenia i gdy mi taka fucha
została zaproponowana, nie zastanawiałem się choćby sekundy, od razu się
zgodziłem. Tak więc nie dość, że ziściło się moje jedno z marzeń
(być na koncercie Ministry) to jako niewiarygodny bonus, mogłem
sobie uścisnąć rękę, zrobić zdjęcie, czy zamienić parę słów z
samym wielkim Alem! No, ale nigdy nie jest tak pięknie, jakby
się chciało...
W dniu koncertu, w godzinach przedpołudniowych, czyli tuż przed
wyjazdem, doszliśmy z v0rgiem do wniosku, że nie ma sensu dymać
jakimś Autosanem lub innym Inter-City (z Gosiewowa). Jeszcze do
Warszawy niby wszystko ustaliliśmy, ale z powrotem... Jakoś
nikomu z nas się to nie uśmiechało - mieliśmy w pamięci kosmiczny powrót z
koncertu Marilyn Manson, wieki temu, gdzie na Centralnym
koczowaliśmy kilka godzin, czekając na pociąg. Nie powiem, w
miłym, a nawet bardzo miłym towarzystwie dwóch niewiast, ale
jednak te godziny dały nam porządnie w dupę - i to dosłownie, o
mało co nie dostaliśmy wilka. I miałoby teraz tak
samo być? Nie, już jesteśmy za starzy na przystanek łudstock na
dworcu... Czyli szybka decyzja - bierzemy auto, nie dość, że
poręczniej, to taniej (srebrna strzałka na gaz) i nie trzeba
będzie się tłuc z jakimiś baranami, którzy mówią
głośniej, niż im leci Feel w "empetrójce". No i
wyjechaliśmy ok. 14. Wraz z "PeDAłem", naszym nieocenionym gps-em, a że nie zamierzaliśmy szarżować, to cb radio zostało w
bagażniku. Tym razem już nasz biedny Krzysio H. nie miał nic do
powiedzenia, bo został zastąpiony przez milutki głosik kobiecy,
który co jakiś czas nam wskazywał drogę, a nie, jak przez cb... dróżkę, bo
(och!) jest długusi koreczek na światełkach do samiutkiej
Warszawki! Obyło się bez przygód i na długo przed
koncertem zameldowaliśmy się pod Stodołą. Zasiedliśmy na ławce i zaczęliśmy
podpatrywać nadciągających Bałaganów, w koszulkach od NIN do
Napalm Death. My, jak zwykle się wyróżnialiśmy w tłumie - na
jakim koncercie metalowym by się nie było. Nigdy nie ubrani na
czarno, raczej swobodnie, no i zero długich włosów - nasz
wygląd przypominał zjazd Młodzieży Wszechpolskiej, na którym
chcielibyśmy sobie trochę posiegheilować, aczkolwiek to nie był zły
pomysł, jakby tak wrócić do młodości Ala i jego znajomości z Jello Biafrą i sobie podelandrejpić:
pięć piw poproszę! Za jakiś czas pojawiła
się NINa wraz ze swoim towarzyszem podróży, który
niebawem zniknął tak, że dopiero po zgaszeniu świateł w Stodole,
po wszystkich koncertach,
go znowu spotkaliśmy. Kilka chwil na przyswojenie obsługi aparatu
cyfrowego i... można pchać się do wejścia, forując sobie drogę presspassem Fabryki. A wywiad mieliśmy umówiony na kilka godzin
przed godziną zero, czyli 21.00 - początkiem występu Ministry.
Bramy miały zostać otwarte o 18.00, później koncert Suck4Suck,
Agressivy 69 i gwiazdy wieczoru. Więc sobie kombinujemy: ile by
nie trwał wywiad (kart mieliśmy na 70 minut video w miarę
wysokiej jakości), to się zdąży na Agressivę 69 i, przynajmniej
ja, zaliczę już ich trzeci koncert w życiu. I tak nic z tego nie
wyszło, ale nie uprzedzajmy faktów... Tak stojąc sobie i czekając, aż się ktoś
zlituje i nas wpuści, dołączyła do nas ekipa TVN-u, która
zaczęła coś bredzić o TV Trwam, o tym, jak to są dyskryminowani,
jak to mają przewalone w naszym kochanym kraju, itp. rynsztok.
Okazało się ni mniej
ni więcej, że para z TVN-u przyjechała tylko zrobić wywiad i
relację z koncertu... Dick4Dick! Żenua! Tak nachalnie
promowane gówno być już nie może. Ale co tam, z jednej strony
się ucieszyłem, że nie wpadli pogadać z Alem - jakoś TVN mi
bardziej pasuje do Boys czy Ich Troje (w kulisach sław TVN
Uwagi) niż do Ministry. Więc państwo z TVN-u z
profesjonalnym sprzętem udali się do już mniej profesjonalnego zespołu, a nas
poproszono na tzw. "backstage". Przechadzając się tak, nie sposób
było nie ujrzeć Tommy'ego siedzącego za stolikiem i pewnie już
czekającego na wywiad. Ale, ale... Doszliśmy do miejsca
przeznaczenia, czyli paru klitek z laptopami na biurkach, gdzie
siedział menedżer Ministry przeliczając szmal. Przywitał się z
nami i już za chwilę na posterunku wywiadowczym zameldował się
Tommy V. z niewesołą dla nas wiadomością - nici z wywiadu z
Alem! Podobno zaszył się w hotelu i do godziny koncertu nie miał
ochoty z niego wyściubiać nosa, bo coś tam miał z głosem nie
halo! Shit happens. No to mieliśmy trochę ograniczone pole
manewru - na pierwszy ogień poszedł Tommy Victor, drugi był Tony
Campos (trochę przypadkiem), a na sam koniec Sin. Szkoda Ala i
Bechdela, z którym sobie chciałem pyknąć fotkę i podziękować za
jego wkład w prawie każdy zespół z nurtu indu-metalu. Wywiady ogólnie się udały, chociaż
co do jakości można mieć wiele zastrzeżeń. Dlatego, że ulokowani byliśmy w ciemnym pokoiku, w którym
jarzyła się jedna lampeczka u góry, a na dodatek w trakcie ktoś
pozastawiał okna od zewnątrz, więc już wtedy wiedzieliśmy, że
szału z tymi wywiadami nie będzie. Na dodatek ja, jako "cameraman",
nie mogłem znaleźć sobie optymalnego miejsca do kręcenia i
wylądowałem ok. metra przed NINą, półleżąc, półsiedząc. Ale nie ma co narzekać - warunki polowe jak najbardziej, ale
czego się nie robi dla Ministry. Tommy'emu się ucieszyła buźka,
jak zobaczył co mam na koszulce - ogólnie przeprowadzone wywiady
wyszły bardzo fajnie, każdy z rozmówców był gadatliwy, nie jakiś
mruk - sympatyczni, weseli ludzie, zadowoleni z życia, czytaj:
grania w Ministry. Sin nie tylko okazał się dobrym rozmówcą, ale
jeszcze podrywaczem (sic!) - ale to już nie temat na relację.
Zadowoleni (aczkolwiek nie do końca - Al, jak mogłeś!) i z lekka
zmęczeni poszliśmy już w stronę hali, ażeby zobaczyć co też
dzisiejszego dnia zmajstruje A69. A tu zonk! A69 właśnie
kończyła swój gig! WTF? Ano się za chwilę okazało, że Agressiva
grała jako pierwszy support, przed D4D! Dziwna sprawa, ale okey, jak się ma plecy D4D,
to można zagrać nawet po Ministry! No to akurat nas bardzo
zdziwiło, ale nie ma tego złego... Trochę
ochłoniemy po wywiadach, zamiast ładować się od razu na A69. Bo koncert
D4D nie interesował z nas nikogo, z tego co widziałem przed wejściem na płytę główną, to mało kogo. Spotkaliśmy tylko
Jacka Tokarczyka, a
później Tomka Grocholę. Oj, pogadaliśmy sobie z tym ostatnim
dość długo,
dowiadując się między innymi takich rewelacji, jak ta, że on jak
się wkurwi to sprowadzi NIN do Polski! Bardzo proszę, ja mogę
wkurwianie podjazdowe zacząć od zaraz! Też tego, że już nie przyjedzie do nas, do
Kielc, bo mamy chujową salę do grania. Ależ jak to tak? Stołówka
Politechniki Świętokrzyskiej, a na niej scena zrobiona z ławek, na których na co dzień żre papu
cała wiejska gromada studenciaków, miałaby być chujowa?
Wystarczy złapać na początku koncertu równowagę i dalej już poleci
- trzeba ćwiczyć balans ciałem! No i tak sobie postaliśmy,
wymieniliśmy ze sobą parę zdań, pośmialiśmy się, poklęliśmy
na D4D i się rozeszliśmy - my na piętro łyknąć coś z procentami.
Piwo lane 0,5 l. - 8 zeta, jeszcze bym cenę przebolał, gdyby nie
to, że to była woda z domieszką (lekką) piwa. Dwa mi
wystarczyły, żeby się zniechęcić. Po wypitym "alkoholu", można
już było się zawijać pod scenę, wybrać sobie akuratne miejsce i
czekać, aż Al i spółka zaczną łoić. Długo nie kazali na siebie
czekać i
paręnaście minut po 21.00 rozpoczął się, jak się później miało
okazać, genialny koncert!
Zaczęli
(wcześniej sobie leciał Nitzer Ebb z głośników) od intro: Revolting Cocks -
Homo Song (I'm Not Gay), które wbiło
w ziemię każdego! Ktoś gdzieś napisał, że to był
jedyny moment koncertu warty uwagi - coś w tym jest, industrial
wylał się z głośników na wszystkich, elektronika zabijała
bębenki w uszach, a mechaniczny refren powalał na kolana. Aż nie mogę
się doczekać najnowszego RevCo! Koniec intra, na
scenę wypada załoga Ministry i zaczyna się. "Let's Go". Nic bardziej
pożądanego nie mogło się znaleźć na początku koncertu.
Rozpaliło wszystkich i wprowadziło strasznie nieziemską metalową
atmosferę, która juz do końca nie opadła. Al bez gitary, przyklejony do statywu mikrofonu,
który z każdą trasą koncertową ewoluuje w różne szatańskie
widzimisię, z dredami (ciekawe czy naturalne?) daleko zwisającymi za ramiona, opaską na
włosach, a nie jak czasami miał w zwyczaju na tejże trasie w jakimś cylindrze i
okularkach. Z lewej strony szalejący, nienaturalnie podniecony Tommy Victor, wywijający swoją gitarą we wszystkie strony świata
i dyrygujący publicznością. Mogłaby mu z ręki jeść - większy
showman od Jourgensena, przeto tyle lat już frontmanuje
Prongowi, że pewne kierownicze nawyki zostać musiały. Zaraz za
nim, za keyboardem cudownie wymłodniały John Bechdel (aż się
zacząłem zastanawiać, czy to aby on, naprawdę w tym świetle, z
wreszcie ściętymi dokładnie włosami prezentuje się dużo
korzystniej, niż za czasów chociażby "Cars" FF, czy starych
dziejów Pronga - byłem w wielkim szoku i niedowierzaniu patrząc
na jego młodzieńczy wygląd, jedyne co krzyczałem do ucha v0rga -
"filmuj Bechdela!"). Na perkusji Aaron Rossi (czyli
gość znikąd), ze skrajnej prawej
Sin, na środku oczywiście Al, a Tony biegał od jednego końca do
drugiego, jakby nie mógł sobie znaleźć swojego
miejsca, ale przez rozpierającą go energię najchętniej by był
gitarzystą, perkusistą, basistą i wokalistą w jednej osobie.
Pierwsze kilka utworów przemknęło niepostrzeżenie, choć z wielką
furią - wszystkie z "The
Last Sucker". Szybko, głośno, metalowo. Tłum napoczęty i
porwany do wspólnego szaleństwa z zespołem. Tommy wiódł prym w
porywaniu publiki do skocznego uczestnictwa w koncercie. Ja
sobie jeszcze wtedy leciutko podrygiwałem po lewej stronie
Stodoły (podpatrując wariackie zachowanie zespołu), ale juz wtedy wiedziałem,
że jak do końca koncertu nie
ruszę stamtąd dupy, to będę miał efekt Pro-Pain - tydzień z
głowy z nasłuchem w lewym uchu. Po szybkim, a jednocześnie
brutalnym
graniu, przyszła lekka odskocznia - kawałki z "Houses Of The
Mole" - no i tu wreszcie mogłem się wykazać znajomością słów, to
i się "pośpiewało" i poheadbangowało... Naprawdę, bardzo szybki
koncert, bez zbędnych przerw, chyba, że akurat lecą jakieś
gitarowe solówki, to Al wybiera się do alkoholowego stołu
szwedzkiego -
ciekawe, co też tam sobie przygotował? Po erze "Housesa..."
nastał przegląd "Rio Grande Blood" z hucznie
wyśpiewanym przez
wszystkich "Senor Peligro" i teledyskowym "LiesLiesLies". Na
telebimie za zespołem co i rusz pojawiały się różne postacie w
kontrowersyjnych sytuacjach i pozach: od
papieża, przez Busha, na Bin Ladenie kończąc. Show nieziemski, a
kraty "oddzielające" publikę od sceny robiły wrażenie i
cofały
pamięcią do właśnie tego utworu, który za chwilę miał nastać - "So What"!
Legendarny kawałek - w chwili powstawania i w pierwszych jego wykonaniach,
nikogo, oprócz Ala, nie było w składzie Ministry, ale publiczność
polska dokładnie go pamiętała, bo się zaczął dopiero wtedy
totalny młyn
i przygotowani byli już wszyscy na wysyp legendarnych songów.
Poszło zgrabnie - najpierw "N.W.O.", później "Just One Fix",
a na koniec "Thieves" - no i wtedy
już i ja nie wytrzymałem, wbiłem się w tłum i do końca tam już
zagościłem, nie bacząc na straty, jakie mogą być. Te cztery
historyczne, i jakże charakterystyczne dla zespołu, kawałki
odśpiewane przez całą rzeszę fanów były
kwintesencją fantastycznego koncertu, który zbliżał się
nieuchronnie do końca. Jeszcze tylko krótki odpoczynek,
skandowanie przez wszystkich "MINISTRY!" i Al wraz z Bechdelem
pojawili się, ażeby wykonać już ostatni kawałek tego wieczoru.
Ale za to jaki! Pożegnalny z publicznością w Polsce i
publicznością wszędzie - ten utwór będzie jeszcze długo brzmiał
w sercach wszystkich, którzy kochają ten zespół. Którzy są mu
wdzięczni za tyle lat wspaniałej bytności na scenie, za tyle
utworów, które przejdą do legendy samej muzyki. Za to, że byli,
za to, że zrewolucjonizowali muzykę, za to, że industrial-metal
kojarzony będzie przede wszystkim właśnie z Ministry. Łezka w
oku się kręci, ale przecież przez tyle lat działalności, Al i
spółka niezliczoną ilość razy zachwycali wszystkich - będzie do czego wracać, choć już teraz ze
stwierdzeniem na ustach: "to był zespół, niepowtarzalny!" Ale
żyje się przyszłością, a ona to RevCo, z którego Al nie zamierza
rezygnować - i chwała mu za to, bo jakby odszedł w muzyczny
niebyt, to... w ogóle sobie nie wyobrażam takiej sytuacji, Al
pewnie umrze za konsolą, z gitarą i butelką alkoholu w dłoni, ale muzyki nigdy nie
porzuci!
Uff, nadszedł
kres genialnego koncertu, a co za tym
idzie, fantastyczny wieczór zbliżał się ku końcowi. Ponad
półtorej godziny miazgi i
game over. Koniec nie tylko koncertu, koniec Ministry! Jeszcze
tylko jeden gig w Dublinie i, jeśli wierzyć Alowi, good bye
Ministry, wszyscy zabierają zabawki i rozchodzą się do swoich
macierzystych kapel. Szkoda, wielka szkoda. Ledwo stojąc na
nogach, znalazłem v0rga i zaczęliśmy się zawijać do wyjścia. Nie
to, żeby już pędzić na płatny parking i nie nabijać kolejnej
godziny, ale żeby... spotkać się jeszcze z Sinem, który obiecał się
pojawić przy "fantach" o 23.00. Słowny gość, był punktualnie!
Ale NINa, żeby dobić się do (już nieoficjalnej) rozmowy z nim, musiała
trochę
poczekać, bo po koncercie nagle wszyscy zaczęli go kojarzyć i
każdy chciał sobie zrobić z nim zdjęcie. Pewnie jedna trasa z Ministry
bardziej wpłynęła na jego popularność niż lata spędzone w Society 1. Jeszcze tylko szybka wymiana zdań z Bodkiem Pezdą i... na nas był już czas. Odpoczęliśmy,
ochłonęliśmy... wyschłem! Bo oczywiście mój pech dał o sobie znać!
Po koncercie, chłopaki z Ministry zabawiali się w rzucanie
otwartych butelek z wodą w publiczność (Panasewicz na tym kiedyś
się przejechał) no i jedna z nich zmierzała właśnie w
moją stronę, więc zrobiłem unik, który się okazał przedwczesny.
Koleś stojący przede mną ją złapał, a cała zawartość plastiku wylała się na mnie! Więc
skończyłem jako press-mi(ni)ster
mokrego-prongowego podkoszulka. Ale co tam, raz się żyje! No i w
autko, jeszcze szybkie siku po drodze, ojebany schabowy z
frytkami w restauracji całodobowej i ok. 3 w nocy
zameldowaliśmy się kwadratowo na chatach. Reasumując: koncert zajebiście udany, jeden z najlepszych na
jakich byłem, Ministry dało w palnik, szkoda tylko, że zmiażdżyli
Stodołę jedynie gitarowo, elektronika się ledwo co przebijała.
Do minusów można zaliczyć brak wywiadu z Alem i nieobecność na
A69, reszta tylko plusy i plusy. Jestem jak najbardziej
zadowolony z wypadu! Dziękuję Ci, Al, za ten niepowtarzalny
wieczór, niech żyje łomot!
ps. w sumie mogłem nie kupować biletu na Ministry, zaraz po
wpuszczeniu nas, jako przedstawicieli elektronicznych mediów
(nie sprawdzając nam wejściówek biletowych) zaszyliśmy się z
zespołem i resztą obsługi, a po wywiadach nikt już nie sprawdzał
nam owych biletów :)
Pełna tracklista wtorkowego koncertu:
01. Let's Go (The Last Sucker, 2007)
02. The Dick Song (The Last Sucker, 2007)
03. Watch Yourself (The Last Sucker, 2007)
04. Life is Good (The Last Sucker, 2007)
05. The Last Sucker (The Last Sucker, 2007)
06. No W (Houses Of The Mole, 2004)
07. Waiting (Houses Of The Mole, 2004)
08. Worthless (Houses Of The Mole, 2004)
09. Wrong (Houses Of The Mole, 2004)
10. Rio Grande Blood (Rio Grande Blood, 2006)
11. Senor Peligro (Rio Grande Blood, 2006)
12. LiesLiesLies (Rio Grande Blood, 2006)
13. Khyber Pass (Rio Grande Blood, 2006)
14. So What (The Mind Is A Terrible Thing To Taste, 1989)
15. N.W.O. (Psalm 69, 1992)
16. Just One Fix (Psalm 69, 1992)
17. Thieves (The Mind Is A Terrible Thing To Taste, 1989)
18. What A Wonderful World (Cover Up, 2008)
W porównaniu do tracklisty z amerykańskiej części trasy zabrakło
dwóch utworów:
*. Just Got Paid (Cover Up, 2008) - cover ZZ Top
*. Roadhouse Blues (The Last Sucker, 2007) - cover The Doors
Obydwa wykonywane na koncertach wspólnie z Burtonem C. Bellem (Fear
Factory) i były grane tuż przed wieńczącym całe show "What A
Wonderful World".
Skład zespołu z warszawskiego koncertu:
* Al Jourgensen
(wokal, gitara) - aktualnie w Revolting Cocks; po zakończeniu
działalności Ministry, Al ma się zająć produkcją w
13th
Planet Records,
* Tommy Victor
(gitara) - Prong,
* John Bechdel
(klawisze) - aktualnie... trudno powiedzieć, może... wszędzie,
gdzie industrial z metalem się spotyka? a na poważnie: Ascension
Of The Watchers - projekt Burtona C. Bella z FF,
* Sin Quirin
(gitara) - Revolting Cocks, niegdyś w Society 1,
* Tony Campos
(bas) - Static-X, dokooptowany do zespołu po śmierci Paula
Ravena,
* Aaron Rossi
(perkusja) - Prong.
Poniżej fotorelacja z koncertu - fotki by v0rg - many thx!
Kilka słów
wyjaśnienia. Protoplastą tejże strony, jak nie trudno się
domyślić, jest już "legendarna"
industrial.prv.pl (z której
zawłaszczyłem stary layout oraz księgę gości), ale domena, a
raczej alias prv.pl to sobie można wsadzić wiadomo gdzie, więc
postanowiłem przenieść ją na prawdziwą domenę [kerulet.pl] ażeby
wraz z nowym serwerem na stronę pozbyć się wkurwiających reklam
- bocznych, górnych i kto tam wie, jeszcze jakich (w zależności
od stopnia blokowania ich przez przeglądarkę). Jakie są
założenia tejże strony? Na początku miałem uruchomić coś w stylu
industrialnego bloga połączonego z portalem randkowym, ściśle
współpracując z kołem wędkarskim. Ale to chyba nie był najlepszy
pomysł... Tak więc pomijając zasady, jakimi się na tej stronie
będę kierował, znajdzie się na niej to... co będę uznawał za
słuszne ze swojego punktu widzenia, bo przede wszystkim robiona
jest ona z myślą zabicia czasu (którego i tak nie mam za wiele).
Na początek relacja + tzw. extrasy z koncertu Ministry w Stodole
15 lipca tegoż roku. Na dzień dzisiejszy tylko cztery zdjątka,
na jutro postaram się przygotować relację i dorzucić coś
jeszcze.
08.06.2008
Na starość jednak człowiek głupieje. Zamiast
interesowania skupić na założeniu rodziny, tudzież na spokojnym popijaniu
piwka
przed ekranem TV, to nie, trzeba sobie komplikować życie i naprędce coś
wymyślać. Tym razem zaczęło się w piątek od przeczytania (a raczej
przypomnienia sobie) na Onecie, że dzień później w Krakowie
zagra Pro-Pain. Od tego czasu do podjęcia decyzji o wyjeździe minęło
raptem parę godzin i zamiast oglądać ME, to teraz skupiam się na podliczaniu
strat. Co prawda nie są one wielkie, ale...
Ciekawe kiedy wróci mi normalny słuch w lewym uchu i kark przestanie
sztywnieć... Co do koncertu... Gary bujał się po
klubie w czasie gdy supporty próbowały cokolwiek zagrać, a kiepsko im szło
tego dnia bardzo. Dopiero gdy Gary i jego załoga
wkroczyli na scenę zaczął się prawdziwy koncert. Ba, koncert rewelacyjny,
nieziemski show!
Chłopaki z P-P dali czadu, a ja nie żałuję, że
akurat w tym czasie byłem tam, a nie przed TV z piwkiem w ręku oglądając
jakieś durne mecze. Szkoda tylko, że w tym roku
jeszcze tylko trzy imprezy będą dla mnie ciekawe w jakiś sposób. Oczywiście
priorytetem będzie koncert Ministry, ale też
wypadałoby być na urodzinach Vadera no i też podołować się 14 sierpnia przy
Neurosis. W każdym bądź razie dzisiaj jest dzień
piwka i kolorowego pudełka, bo grają nasi, i tylko wypada się "modlić", ażeby
Polacy nie zagrali jak np. dzieciaki z Drown My Day
(very kulawo), ale żeby Żurawski i Smolarek pociągnęli dzisiaj tak, jak wczoraj Meskil z
Klimchuckiem. Do zwycięstwa!