20.12.2017 |
- Niech będzie
pochwalony Andrzej Duda!
- I Jarosław Kaczyński, zawsze dziewica!
Alternatywnie, w ramach mojej doZGONnej miłości do Muzułmanów -
AJATOLLAHON SALMA HAYEK VERSION (remix by Adam Boniecki [syn
Franciszka Macharskiego] Feat. Edward Miszczak [najbardziej
znany polski koszykarz]):
- Salma w olejku!
- I w olejku Salma!
Na wstępie chciałem się właśnie tak przywitać, ale wolę
starosłowiańskie Yo! Madafaka!! (po romsku: dawaj ajfona,
cwelu!), jednocześnie całując krzyż celtycki w barwach tęczy
LGBT. Mała dygresja: w dżenderskiej wersji Biblii pierwsi ludzie
to Ada i Ewa lub (niezależnie od dezorientacji seksualnej) Adam
i Ewaryst. Nadmienić trzeba, że w hipsterskiej wersji
analogiczne postaci to: Adi i Ewix. W nazistowskiej: Xenofabian
i Adolfina, a holenderskiej: Alfons i Omega. W naszej potyczce
nastąpiła, tak wyczekiwana, dobra zmiana. Co prawda nadal się
nie da oglądać tej chujozy, zwanej polską ekstraklasą piłkarską,
gdyż oczy pękają od tworzących się zaparć, ale w graniu o gruby
hajs (tudzież łychę), już to tak bardzo nie przeszkadza. Tak się
akurat złożyło, że wyścig w tej rundzie akurat wygrałem ja, i
nie zmienia tego fakt, że dopiero tuż przed końcem wysforowałem
się na lidera i miejsce pierwsze utrzymałem do końca, ale walka
była zażarta - jak w tłusty czwartek w Lidlu bitwa o pączki z
nadzieniem z mortadeli (zwanym potocznie, z chemii: dwupierdzian
śmierdzianu).
W przyszłej rundzie postaram się też być najlepszy!
Na koniec świąteczny dowcip:
Mąż do żony:
- Kochanie, chodź, chodź szybko, zobacz co jest pod choinką!
Podekscytowana żona przybiega, schyla się, szuka, rozgląda się
za prezentem, ale nic nie znajduje, w końcu pyta męża:
- No co tam dla mnie masz?
Na to mąż wstaje, schyla się, pokazuje palcem pod choinką i
mówi:
- Patrz ile tam jest kurzu...
|
04.11.2017 |
Polityka, nr
44/2017 - Wojciech Mann o najnowszej płycie MM
|
23.10.2017 |
:(
|
26.09.2017 |
Chryste Panie i
Panowie! Jakież księgi kucharskie wychodzą w tym pięknym,
zaanektowanym przez psychopatów z PiS, kraju. Trzydzieści trzy
(słownie: 33) przepisy, czyli jeden przepis na każdy rok życia
Jezósa Chrystósa. To i ja dorzucę coś od siebie: 33 (a jakże!)
składniki do udanej impre... Wieczerzy! Oby nie ostatniej... Oto
one:
01) skórka banana od apostoła Jana
02) pyszna sałata od Poncjusza Piłata
03) filet z jesiotra od świętego Piotra
04) jaglana kasza od Barabasza
05) pełne ciast brytfanny od Maryi Panny
06) krwiste steki od Rebeki
07) pikantne kebaby od królowej Saby
08) cielęcina od Abla, wołowina od Kaina
09) wieprzowa półtusza od Faryzeusza
10) Mojżeszowy napój alkoholowy
11) aromatyzowana woda od króla Heroda
12) knedle z soboty od Judasza Iskarioty
13) halucynogeny od Marii Magdaleny
14) grillowana lama od Abrahama
15) przysmak z tarantuli od Trzech Króli
16) potrawka z dzika od Szymona Cyrenejczyka
17) korzeń selera od Lucyfera
18) płetwa kaszalota od córek Lota
19) z drzewa huba od Belzebuba
20) kawał uda pieczonego od Noego
21) kotlet szefa od świętego Józefa
22) odwłok homara od Baltazara
23) muszla ślimaka od Izaaka
24) świeża ukleja od apostoła Macieja
25) słodka morela od Jana Chrzciciela
26) pierogi ruskie z niedzieli od Racheli
27) pomidor soczysty od Jana Ewangelisty
28) szynka z Krakusa od Jezusa Chrystusa
29) cuchnąca breja od apostoła Andrzeja
30) kubek sorbetu od Marii z Nazaretu
31) smażone mewy od Adama i Ewy
32) wino Kadarka od świętego Marka
33) dwie sztuki cebularza od dresiarza Łazarza.
|
06.09.2017 |
Taka tam
imprezowa focia sprzed półtora tygodnia.
|
27.08.2017 |
Oj, Jarek,
Jarek...
|
27.08.2017 |
Para papara papa
ooo ooo aaa!
|
27.08.2017 |
Taka mała
kolekcja się urodziła... Czym chata parchata!
...i bonusik:
|
22.06.2017 |
Najbardziej
zażarta walka ostatnich lat - nie było dotychczas tak
spektakularnego pojedynku od konfrontacji żuli po kieleckich
juwenaliach na tle puszkowym. Starcie tytanów, niczym Rambo
kontra Rocky, King Kong kontra Godzilla, Nancy Kerrigan kontra
Tonya Harding, Krzysztof Ibisz kontra Tomasz Kammel, Maciek z
"Klanu" kontra klan braci Mroczków. I poległem na ostatniej
prostej, bardziej frajersko już się chyba nie dało. Przebyłem
drogę z nieba do piekła, a z piekła do Masłowa (czyli raptem 150
metrów). Od zera do pucybuta, od Majki do Jeżowskiej, od
Kędzierzyna do Koźla, od heavy metalu do disco polo. Drugi,
ciągle, kurwa, drugi - i marne to pocieszenie, że Jan Paweł też
był zawsze II. Przecież wicemistrzostwa nie wpiszę sobie w żadne
portfellatio... Ale nie poddam się, nie załamię, nie odstawię
psychotropów, będę walczył! Mając na ustach puste slogany i
opryszczkę, a na sztandarze symbol firmy walczącej, zwyciężę!
Zawsze trzeba szukać plusów, jak choćby w pozytywnym wyniku
badania na HIV. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że nieudana
operacja to połowa udanej sekcji...
|
22.06.2017 |
Gluten Morgen!
Trwa kampania przeciwko otyłości. A że podobno z prądem płyną
tylko martwe ryby i zużyte pieluchy tetrowe, postanowiłem
wykoncypować parę nośnych haseł, zaprzeczających tej jakże
chujowej idei. Patronem poniższych wynurzeń został Stanisław
Jerzy (sma)Lec.
- Zajączek dziarsko kica sobie, niebawem pasztet z niego zrobię.
- Dla frajera i dla cwela, rarytasem mortadela.
- Bo najbardziej przyjacielska, jest kiełbasa podwawelska.
- Kiedy zgubisz gdzieś swój welon, może pomóc Ci baleron.
- Jeśli dziecko skończy roczek, zamiast kaszki, daj mu boczek.
- Co to za skwaśniała minka? Humor Ci poprawi szynka.
- Gdy Cię wkurwia Twoja żonka, dopomoże Ci golonka.
- Oglądając wciąż pornosy, możesz wcinać kabanosy.
- Na kobiety super wabik: polędwica oraz schabik.
- Piękna, śliczna, doskonała jest tylko kiełbasa biała.
- Kierowniku, pożycz stówkę, na Harnasia i parówkę.
- Świat jest zawsze kolorowy, gdy na obiad jest schabowy.
- I dla punka i dla skina, przysmakiem jest cielęcina.
- Jolka, Baśka, Magda, Anka: frankfurterki i kaszanka.
- Matko Boska, Jezu Chryste, jakie dobre to pieczyste.
- Gdy w kręgosłupie coś strzyka, zjedz sobie filet z indyka.
- Nosisz pasek albo szelki? Musisz wpierdalać serdelki.
- Cnotka, tudzież zwykły szon, uwielbiają salceson.
- Od słowa do słowa, i zjedzona pasztetowa.
- Podczas burzy lub tsunami, zawsze jest czas na salami.
- Tania, smaczna i zdrowa, jest szynka konserwowa.
- Szopy, nornice i krety, wpieprzają z mięsem krokiety.
- A na deser, wszystkim znany, przepyszny jad kiełbasiany!
Jakby co, to wszystkie prawa zastrzelone!
p.s.
- Przepraszam, panie motorniczy, czy można otworzyć okno w tym
tramwaju? Ludzie mdleją...
- Nie można, bo klimatyzacja jest włączona.
- To czemu jest tak gorąco!?
- Bo nie działa...
|
16.06.2017 |
Closterkeller:
NAPIERDALAĆ! - Kielce, Bohomass Lab (2017-05-28)
|
11.05.2017 |
Niby mamy 2017
rok, niby już XXI wiek, niby stolica europejskiego kraju z
aspiracjami (jakkolwiek to brzmi), a ulicę Wiejską - siedzibę
sejmu RP - odwiedził średniowieczny cyrk niosący zamęt, ciemnotę
i uwstecznienie intelektualne. Tym razem PiS-owskie niedojeby
umysłowe chciały przepchnąć kolanem uchwałę na setną rocznicę
objawień fatimskich. Równie dobrze, mając większość
parlamentarną, mogą zadekretować dominację UFO nad X-Menami w
Ostrołęce lub wykluczyć chorobę psychiczną najjaśniejszego
prezesa. Rządzący, w tym chyba najbardziej aktywny poseł Jacek
Żalek, zarzucili opozycji, że podważa ona naukowe opracowania
dotyczące tego "cudu" - co miał na myśli, do jakich badań
naukowych się odnosił, wie tylko on sam. Do spółki z głosami w
jego głowie... Równie aktywna była Miss Parlamentu - Anna
Sobecka, która twierdzi, że "wizje trojga dzieci w portugalskiej
Fatimie są faktem historycznym, a w swoim orędziu Matka Boska
przepowiedziała największe wydarzenia XX w." (cytat za
tygodnikiem Polityka, nr 17-18/2017). A teraz w telegraficznym
skrócie, jakie też dziwy miały miejsce równo sto lat temu. Mamy
rok 1917, 10-letnia Lucia (dalej, po spolszczeniu, Łucja) wraz
ze swoimi kuzynami - 9-letnim Francisco i jego młodszą o 2 lata
siostrą Jacintą - doznali w Fatimie na przestrzeni blisko pół
roku urojeń, zwanych objawieniami, za którymi stała, jak się
finalnie okazało, Matka Boska Różańcowa. Poruszone tym faktem
pospólstwo zaczęło się także zbierać w miejscu nawiedzonym, ale
ni chuja - nikt nic nie mógł zobaczyć, tylko ta wybrana trójka.
W 1925 r. Łucja wstąpiła do zakonu, aby poddać się dalszemu
praniu mózgu. Dopiero w latach 1941 i 1944 wychodzą na światło
dzienne dwie (z trzech) tajemnic fatimskich, które ogłasza już
totalnie zindoktrynowana siostra Łucja, dająca się wcześniej
poznać jako dziecięcy mistrz konfabulacji. Pierwsza tajemnica to
tylko jakiś piekielny bełkot nie warty uwagi, tzw. intro
(stosując terminologię muzyczną), ale za to druga... Dotyczyła
zakończenia I oraz rozpoczęcia II wojny światowej. Ale, zaraz,
zaraz... Przecież jesteśmy już w latach 40-tych, nieprawdaż? Nie
zapaliła się nikomu czerwona lampka, że coś tu jest nie halo,
ktoś tu mataczy i podaje wydarzenia, które już dawno miały
miejsce? Gdzie ten jebany efekt zaskoczenia? To tak, jakbym
dzisiaj się chwalił tym, że wynik dwumeczu Real - Atletico
znałem na długo przed awansem tych zespołów do półfinału LM -
miałem tzw. efekt objawienia po zjedzeniu granulatu na nornice.
Czy ktoś by mi uwierzył? Chyba tylko skończony debil lub
psychiatra, wypisując kolejną receptę na jeszcze mocniejsze
leki. A jednak tacy znaleźli się wtedy i do dzisiaj kultywowana
jest tradycja wiary w nawet największy idiotyzm, jeśli tylko
jest podszyty religijnym tłem. Trzecia, najbardziej skrywana
tajemnica, dotyczyła zamachu na papieża z 1981 r. Traf chciał,
że ujawniono ją... w 2000 roku! Ale to jeszcze nie koniec
wrażeń, choć trzeba się cofnąć znowu w czasie. To taka wisienka
na zbutwiałym torcie. Ujawniono też, że wyżej wymieniona Matka
Boska przepowiedziała śmierć Francisco i Jacinty. Proroctwo
ujrzało światło dzienne w 1927 roku. Jak można się domyśleć,
dzieciaki kopnęły w kalendarz... w 1919 i 1920. Jakieś pytania?
Jakieś wątpliwości? Ależ skąd, przecież jestem katolikiem, mi
myśleć nie kazano, wręcz zabroniono! I teraz, aby podtrzymać mit
portugalskich super bohaterów Franciszek i Hiacynta (a jakże, no
bo to już prawie Polacy, więc funkcjonują w naszej kulturze pod
spolszczonymi imionami) będą kanonizowani, a sezon na
pielgrzymki do Fatimy i zarabianie na naiwnych nie tyle co jest
otwarty, ale nigdy nawet nie został zamknięty lub chociażby
zawieszony.
To oszustwo, podobnie jak równie słynne w Medziugorie, kojarzy
mi się z bardzo popularnym ostatnio tzw. coachingiem. "Podaj mi
swój adres, a powiem ci, gdzie mieszkasz" - i miliony się
nabierają...
p.s. Jezus jest wszędzie...
|
27.04.2017 |
"I wreszcie
nadeszła ta upragniona chwila,
By gdzieś wyjechać i nie udawać debila."
22.04 roku panieńskiego 2017. To właśnie na ten dzień
zaplanowano metalowe szaleństwo, czyli tegoroczną, powracającą w
bólach fantomowych po blisko dziesięciu latach, Metalmanię, na
którą wcześniej nigdy nie udało mi się dotrzeć, więc to było
moje pierwsze, wręcz dziewicze z nią spotkanie. I ufam, że nie
ostatnie. Od razu (nie taka) mała dygresja - na chwilę trochę
odlecę w przyszłość - jest rok 2027, 10 kwietnia, sobota,
Spodek, n-ta edycja Metalmanii. Przez kraj przelewa się fala
protestów: górników przeciwko zamykaniu domów publicznych,
pielęgniarek walczących o podwyżki dla bezrobotnych oraz
wielbicieli Artura Żmijewskiego nie akceptujących zakończenia
emisji serialu "Ojciec Masturbateusz". Miesięcznica smoleńska
anektuje kolejne szpitale psychiatryczne. Kaczyński, jak
przystało na męża stanu i wodza, wjeżdża wózkiem inwalidzkim na
drabinkę, i po raz kolejny porywa tłum nienawistnym
przemówieniem. Adamek ciągle w ringu, Tusk od sześciu lat siedzi
w zakładzie karnym we Wronkach (podobno grypsuje z pedofilami i
matką małej Madzi), Kubica po raz kolejny przymierzany do
Formuły 1, Dominika Gwit waży już 218 kg i bierze udział w
piątej edycji programu Top Mo(rta)del(a), Jan Kulczyk wciąż
"martwy", Canal+ straciło licencję nawet na rugby i żeglarstwo,
piec nie wymieniony (pozdro dla kumatych!), Krzysztof Ibisz jest
coraz młodszy, Korwin-Mikke znów o piczny włos nie dostał się do
polskiego parlamentu, a Samael nadal gra z playbacku. Nie muszę
nawet zamykać oczu, aby się zobaczyć za dekadę - przed chwilą
przeszedłem koło siebie. Tak, jeszcze nie raz GO zobaczę, bo nie
łatwo oderwać od niego/mnie wzroku. To był na pewno najgrubszy
uczestnik tego metalowego spędu - bez mała co najmniej 200 kg
żywej wagi, jakby połknął betoniarkę (wraz z obsługującymi ją
robotnikami) - doszliśmy do wniosku z moim koncertowym kompanem
- Vorgirem, że jak się coś nie zmieni w moim sposobie
odżywiania, to właśnie tak się będę prezentował za te kilka lat!
Ale już powziąłem kroki, aby do takowej sytuacji nigdy nie
dopuścić i nie kupować dwóch biletów na jedną osobę do
trolejbusu. Po krótkim namyśle stanęło na tym, że zrezygnuję z
ośmiorniczek, ostryg, krewetek, sushi, trufli, kawioru oraz
stołowania się w lotniskowych restauracjach. A że nigdy w życiu
wcześniej tych potraw nie jadłem, a samolot widziałem jedynie na
niemieckich pocztówkach z II wojny światowej, przesyłanych przez
dziadka - przyjdzie mi łatwiej sobie powyższe ekskrementy
odpuścić. Cóż poradzić - jedni mają parcie na szkło, ja mam
parcie na żarcie...
"A mrok zaleje świat cały,
I przyjdzie Baphomet - władca doskonały."
Godzina 4:20. Nie jest to najlepsza pora na pobudkę w weekend.
Chyba, że ma się chory pęcherz, a o 4:18 nastąpiło zwolnienie
blokady bębna, czyli wypróżnienie. No, wtedy to bankowo trzeba
wstać, a przynajmniej by wypadało. Natomiast w innym przypadku,
to trzeba uważać, aby na pół-śpiocha grzebieniem nie umyć zębów
i nie spuścić wody, przed uprzednim wstaniem z sedesu. Taki
rodzaj bidetu jest średnio komfortowy. Na dodatek w deszczu i
chłodzie trzeba zasuwać na dworzec PKP, by się nie spóźnić na
jeden z nielicznych kursów do Katowic. Ale w pociągu już
ekstraklasa! Ciepło, przytulnie, miękko pod dupą i telewizor tuż
przede/nade mną. Co prawda nie puszczali pirackich nowości
kinowych z koreańskimi napisami ale i tak sympatycznie było
dwieście razy obejrzeć jeden i ten sam spot przewozów
regionalnych. Teraz już wiem jak kupić bilet w stacjonarnej
kasie i nie zatrzasnąć się w pociągowym kiblu. Dwugodzinna
podróż zleciała nam szybko - ojebaliśmy kanapki z jajkiem i
tuńczykiem, po sewendejsie (podobno Bóg je wpierdalał, jak już
odpoczywał po stworzeniu świata i Sosnowca; stąd ich nazwa) oraz
chipsy z przemarzniętych ziemniaków, zapijając wszystko wodą
święconą z termosu (tzw. dziwiszową kałużanką), która mi została
po ostatnim nalocie na koperty czarnej dziczy. Powspominaliśmy
nasze wcześniejsze eskapady koncertowe, niezliczone wypady na
paradę równości, satanistyczne msze, wspólne czytanie z
jehowcami klasyki Briana Lumleya "Dom Pełen Drzwi" - kupa
śmiechu, aż nam gile powychodziły i trzeba było skorzystać z
oparcia. Tak gdzieś od Zawiercia naszym jedynym widokiem przez
okno były kominy. Wszędzie, kurwa, kominy! I gigantyczne
suwnice... Pewnie w kioskach są czasopisma poświęcone temu
zjawisku - ja tylko zauważyłem tygodnik "Z życia familoków",
pornograficzny miesięcznik "Zdychejta Kurwiszcze i bierta w
mamlok" oraz kwartalnik medyczny "Szwajsfus". Oczywiście,
wszystkie gazety były ujebane węglem... Naszą podróż
zakończyliśmy gromkimi brawami, jak przystało na wieśniaków z
Kielc. Między naszym wyładunkiem, a dotarciem do Spodka nie
działo się nic wartego odnotowania - poszwendaliśmy się po
Galerii Katowice, która to sąsiaduje z dworcem PKP i daliśmy
dyla na imprezę właściwą, która zaczęła się w miarę planowo,
czyli od zabrania nam przez ochronę wszelakich napojów
bezalkoholowych (a trzeba było przeczytać regulamin!). Za to
piwerko już na samym obiekcie to była tragedia (co w sumie jakoś
nas specjalnie nie zdziwiło, bo wszędzie tak jest) - jakieś
siurki za osiem zyla - niepełne 0,5 litra w plastikowym
kubeczku. Do wyboru: Tyskie lub, dla koneserów... Tyskie.
Daliśmy radę trzepnąć jedynie po trzy sztuki, co i tak było
dużym wyczynem wmusić w siebie to ścierwo. Podobno później,
gdzieś na zewnątrz, było można wychylić coś mocniejszego i
smaczniejszego, ale to pewnie kolejna miejska legenda, jak ta o
Janosiku gwałcącym bogatych. Zastanawialiśmy się całą drogę,
gdzie też zostanie umieszczona druga (mała) scena w Spodku. No
przecież nie na płycie, odgrodzona od głównej ekranami
dźwiękochłonnymi. Długo nie musieliśmy czekać na rozszyfrowanie
tej frapującej zagadki. Po prostu postawili ją na korytarzu, pod
schodami, co wyglądało dość komicznie i zalatywało totalną
prowizorką. Na domiar złego nikt nie pomyślał o podeście, czyli
podwyższeniu dla zespołów, więc stojąc już w trzecim rzędzie,
chuja się widziało. Bo słychać było wszystko, i to aż nadto.
Szczególnie po koncercie sosnowieckiego THAW (bardzo dobry
eksperymentalny... black metal + ambient + noise; jak to określa
się ich w necie) - przez jakieś pół godziny dochodziłem do
siebie. I to właśnie ta kapela (no i oczywiście fińscy
psychopaci z Impaled Nazarene!) była warta zaliczenia na małej
scenie, bo reszta to... Albo nie byliśmy obecni, albo szkoda
słów. A tak w ogóle, to powitał wszystkich Mentor - polska
pseudo-kalka Pro-Pain, więc już na wejściu się lekko
zniechęciliśmy. Ale przecież i tak byliśmy napaleni jedynie na
dużą scenę...
"I choćbym kroczył ciemną doliną,
Nie dam się punkom, a tym bardziej skinom."
Tak, główna scena robiła ogromne wrażenie - może nie tyle swoimi
gabarytami i rozbłyskami, co legendami, które na niej miały się
niebawem pojawić. W sumie dość szybko zostały rozwiane moje
obawy dotyczące tego, czy będzie czad i pot się będzie lał po
prąciu czy będzie kiła pod sceną tkwiła. Godzina 13:30 i
holenderski Sinister, przez skład którego przewaliło się więcej
ludu niż przez Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca
"Mazowsze". Nikt nie musiał zachęcająco wyć: "NAPIERDALAĆ!", bo
zrobili miazgę i bez tego kultowego zaproszenia. Chyba
najbardziej energetyczny, a na pewno najmocniejszy koncert tego
dnia. Aż sobie pomyślałem, że może "sprzedać" ten tekst u mnie w
pracy i takowym wydarciem ryja zmotywować swoich kolegów do
intensywniejszej roboty: "NAPIERDALAĆ!". Choć nie wiem, czy
można pracować ciężej niż oni... Zaraz potem przydarzył się
najdziwniejszy występ na tym zlocie. Arcturus - co to, kurwa,
było?! Gatunkowo, to chyba joke-metal. Uśmialiśmy się setnie z
krasnoludów, choć wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że najbardziej
żenujący (przynajmniej w mej ocenie) występ dopiero przed nami.
Następnym punktem na głównej scenie był menelski, bardzo
żywiołowy, show Entombed A.D. I to show przez duże "S"! LG
Petrov (chlejący, bekający, smarkający w trakcie) i brygada
zakapiorów doszczętnie porwali publikę, a na moim ciele zaczęły
się pojawiać pierwsze krwiaki - stałem zwyczajnie za blisko
młyna, ale i tak większość bałaganów się ode mnie odbijała -
taka żywa strefa buforowa. Co prawda nie zagrali rewelacyjnego "Damn
Deal Done", ale było za to "Wolverine Blues" i masa innych
szlagierów z list przebojów. Ciekawostką jest to, że Petrov
pozabierał zabawki z poprzedniego składu, dołożył A.D. do
legendarnej nazwy i od paru lat kontynuuje karierę z całkiem
nową ekipą. Na setlist.fm, przy każdym prawie utworze live jest
adnotacja (Entombed cover) - ale przecież Entombed to Petrov, a
nie jakieś chłystki pokroju Hellida czy Cederlunda! Nie ukrywam,
że to był najlepszy gig, i właśnie na niego najbardziej czekałem
z całego zestawu metalicznych pyszności. Vadera, trzeba się do
tego szczerze przyznać, trochę "olaliśmy" - ileż można razy być
na ich koncercie, a kondycji dwudziestolatków już nie mamy.
Prędzej pasuje do nas miano: szpetni czterdziestoletni.
Odpoczywaliśmy siedząc na sektorze, a w oddali produkował się
Peter i jego załoga - rozbawiły mnie późniejsze komentarze w
necie, jak to ludzie z biletami na sektory nie mogli być
wpuszczeni na płytę, a w odwrotną stronę przepływ był tak wielki
i intensywny jak na promocji Crocsów w Lidlu. Zrzędzeniu nie
było końca - ktoś im zajął miejsce i ogólnie nie mieli gdzie
posadzić dupska, albo, że ci niedobrzy z płyty rozjebali się na
ich miejscówkach i nie chcieli ustąpić miejsca upośledzonym, bo
takim trzeba być wykupując miejsce siedzące na festiwal
metalowy. Cóż, bardzo mi przykro, czuję się z tym strasznie i
chciałbym serdecznie prze... mówić do nich: chuj to kogokolwiek
z płyty obchodziły wasze jebane żebracze żale po fakcie! Trzeba
było jeszcze zakupić kawusię w Starsucksie (czyli parującego
stolca w kubku), przyjść w seledynowych rurkach i dziwić się, że
każdy bierze cię za męską prostytutkę, a nie rozpoznaje w tobie
znanego youtubera. Z milionami subskrybentów i miliardami wejść.
Wejść od tyłu... Ale tak po prawdzie, to organizatorzy zjebali
dokumentnie jedną kwestię, a mianowicie wejście na płytę główną.
Ja rozumiem, że nie chcieli dopuścić do paraliżu czy innego
traffiku, gdzie każdy niepożądany obywatel by mógł na nią się
dostać, ale, do kurwy nędzy, za każdym wejściem na płytę
wyciągać bilet do okazania i świecić po nim latarką (bo przecież
się wchodziło w etiopskich ciemnościach - jakby to się znowu
przejęzyczył Ryszard Petru), by się upewnić, że nie jestem
imigrantem z sektora, to już jest co najmniej chore! Po
koncercie mój bilet jest tak pokancerowany, że wygląda jak
baleron najcieniej pocięty z Biedronki. I na dodatek, w
przedostatnim wejściu, jeden (z dwóch!) ochroniarzy-bileterów,
który minął się z powołaniem bycia parkingowym dla
samochodów-zabawek dla dzieci w Tesco, dojebał się, że chyba mój
bilet nie upoważnia mnie do zaszczycenia swoją obecnością płyty.
Jebaniutki, zestresował mnie na ćwierć sekundy, ale i tak zbyłem
śmiechem jego wątpliwości, będąc maksymalnie zdeterminowanym i
jednocześnie spóźnionym na Samaela, więc jakby się dalej
stawiał, to bym go chyba nabił na diabelskie rogi. A koncerty
były ułożone w tzw. suwak: kończył się jeden na dużej scenie,
zaczynał drugi na małej - kończył drugi na małej, a zaczynał
trzeci na dużej, itd. Przynajmniej na początku się to wszystko
idealnie zazębiało, z czasem było coraz gorzej, i sety zaczęły
coraz bardziej na siebie zachodzić, pod koniec totalnie się
rozjeżdżając. I weź to wszystko ogarnij dwoma kanarami!
Najlepszym wyjściem z tej niekomfortowej sytuacji byłoby
zaobrączkowanie na różne kolory przegubów dłoni, dajmy na to,
kolorem zielonym - sektorowców, kolorem czerwonym - płyciarzy. I
naprawdę by to sprawniej poszło. A im bliżej gwiazdy wieczoru
tym większe korki. Na Samaela w ciemności i na wielkim zrywie
żeśmy ledwo zdążyli. A ile było takich osób, co to dopiero im
sprawdzono bilet, biegli uradowani na płytę, a tam się już
zaczynały bisy. No właśnie, Samael. Naprawdę trudno napisać coś
w 100% pozytywnego, bo od razu można się tego czegoś czepić.
Niby ciężko, agresywnie zagrali, niby były jako-takie
wizualizacje (choć mogliby się doszkolić chociażby u Trenta
Reznora), niby ociekał ich koncert industrialem, ale...
wszystkie kawałki jakby na jedno kopyto! Dawno nie słuchałem
Samaela z płyt, ale nie przypominam sobie, żeby była aż taka
masówka, że mogliby nazwać swoją setlistę: Track 1, Track 2,
Track 3, etc. No i wydawać by się mogło, że grają z playbacku -
co jakiś czas miał miejsce efekt wciąganej kasety, ale oni już
tak mechanicznie i robotycznie podchodzą do koncertów, że
spodziewać się po ekipie Xytrasa i Vorpha spontanicznego
występu, to jak łudzić się, że Duda nie podpisze jakiejś ustawy.
Zagrali wszystkie hity (przynajmniej te, które ja kojarzę), ale
średnio porwali publikę - pewnie wszyscy i tak czekali na
Furię... Taaa... I to byłby w sumie koniec wrażeń, ale została
jeszcze wspomniana wcześniej śląska Furia. Jedyny zespół z
problemami technicznymi, a przez to ich występ opóźnił się sporo
w czasie i zakończył dopiero trzydzieści minut po drugiej w
nocy. Nas to najmniej martwiło, siedzieliśmy już sobie na
sektorówce, wpierdalając skrobiny, a i tak mieliśmy Polskiego
Busa dopiero o 3:40 (który i tak się spóźnił 20 minut). Więc
było to nam jak najbardziej na rękę, aby to wszystko jeszcze
trwało i trwało, bo przecież lepiej siedzieć w ciepełku, słuchać
fajnej muzy niż marznąć na dworcu autobusowym przypominającym
gierkowski relikt czasów minionych.
"A na drzewach, zamiast liści,
Będą wisieć sataniści."
Ach, bym zapomniał. Przecież miałem napisać parę słów o
najbardziej kuriozalnym występie. Tak, tego zaszczytnego tytułu
dorobił się nie kto inny jak Moonspell. Nic nigdy do nich nie
miałem, posiadam ich całą dyskografię w mp3 z autografami na
każdym pliku oraz wszystkie bootlegi z Czechosłowacji. I nie
ukrywam, że darzyłem ich sympatią, aczkolwiek w mojej hierarchii
zbyt wysoko nie byli ulokowani. Ale szacunek był i nie ukrywam,
że na nich też specjalnie sobie ostrzyłem zęby. Ba, liczyłem na
muzyczną ucztę. A tu wielki chuj, takowej nie było - było do
niej tak daleko, jak od kataru do katarakty. Dotychczas byłem
przekonany, że Moonspell gra w miarę ciężką muzykę, gitara
chodzi płynnie i mocno, a dźwięki elektroniczne dopełniają
eklektycznej całości. Nic bardziej mylnego! Mocniejsze riffy
można spotkać w randomowej piosence Budki Suflera, elektronika
kojarzy się z wsiowym techno dla głuchoniemych, a frontman
Fernando, czyli portugalski odpowiednik Nergala przed chemią,
ujebał sobie we łbie, że tej nocy jest dzień
patologiczno-patriotycznej pieśni narodowej i co chwilę
wykrzykiwał "Polska". Naliczyliśmy ponad 30 takich uniesień,
średnio dwa wyskoki na jeden utwór. Było też, zamiennie:
"Spodek", "Katowice" i "Poland". Aż zacząłem się zastanawiać,
czy aby w swoich utworach nie ma oryginalnie wplecionych tych
słów. I co się okazało? Weźmy dla przykładu ich wielki,
eurowizyjny hit, "Opium". A idzie to tak:
"Opium, desire or SPODEK?
Inspiration bound from an elegant seed
Subversion, through smoke I foresee
Erotic POLSKA of lesser gods in ectasy
Opium, bring me forth another KATOWICE
Spawn NAPIERDALAĆ of flesh and red,
little jewels of atrocity
Opium, I sleep in debauchery
And burn with POLSKA
when you burn in KATOWICE
Opium, we fantasize
as we fuse with your POLSKA
You are a strange flower,
we are your strangest SPODEK
Opium, it burns in me and you
Opium, it burns for POLAND and for KATOWICE"
I wszystko jasne! Po trzech piosenkach miałem już dosyć. Ich
pocieszny występ kwitowałem tylko szyderczym uśmiechem,
ostentacyjnie spoglądając na zegarek. Na dodatek komuś koło mnie
co chwilę odbijało się kiełbasą, a chcąc już totalnie
skompromitować występ Moonspella chciałem wykrzyczeć: "CETI,
CETI, CETI, CETI, CETI". Z tego ciągłego patrzenia na czasomierz
wyłuskałem godzinę 22:22 (7:06 to jest dopiero diabelski czas -
ponownie pozdro dla kumatych!) - jak to niektórzy (znam takich w
swojej rodzinie) mówią, gdy się taki idealny czas zauważy, że
ktoś "myśli o mnie". O mnie co najwyżej mógł myśleć komornik...
A Moonspell? Zdecydowanie przereklamowany zespół, bez powera, z
kloacznym wizerunkiem scenicznym. Ale i tak wokoło wiele osób
się pierwszorzędnie bawiło. Czyli, że może ja jestem jakiś
niedojebany? Eee, raczej nie...
"Gdy się Chrystus rodzi...
Dzięki Bogu, Moonspell już ze sceny schodzi."
Reasumując: zdecydowanie udany wypad, choć z dzisiejszego punktu
widzenia nie spieszylibyśmy się, aby być pierwszymi w kolejce do
Spodka - późniejszym kursem Polskiego Busa bylibyśmy tuż po
południu i nic wielkiego by nas nie ominęło, a tak to ponad 24 h
na nogach - dopiero w niedzielę przed ósmą rano zameldowaliśmy
się na chacie. Jeszcze sobie po drodze zakupy w Żabce zrobiłem -
w tej jedynej, mojej ulubionej, gdzie obok są jakieś biura i gdy
się dość blisko podejdzie, czujnik uruchamia rozsuwanie się
drzwi. No i tak zawsze łażę specjalnie, ażeby się rozsuwały i
się cieszę jak dziecko, gdy bez celu i sensu się rozsuwają i
zsuwają te drzwi. Wewnątrz pewnie sobie myślą na ten
charakterystyczny dźwięk: albo klient, albo złodziej, albo ten
debil Skóra. W niedzielę, niestety, chyba nikt tam nie
pracował... A wracając do festiwalu. Nie wiem dokładnie jaka
była frekwencja, ale na płycie, trybunach i korytarzach panował
ścisk - i dobrze, że metalowa wiara tak licznie przybyła,
zobaczyła i... schlała ryja. Parę osób się ujebało strasznie,
niektórzy już chyba na Mentorze - może jakimś cudem się
dobudzili do Samaela, ale to był margines. Jako jedni z
ostatnich opuszczaliśmy obiekt, mogliśmy obejrzeć "pobojowisko"
- ogromny burdel na podłogach, na płycie było chyba wszystko, co
można było wcześniej kupić (oczywiście po swoistym recyklingu),
dosłownie wszystko się kleiło, a co 15 metrów spał sobie chlor.
Ale nie było (chyba) żadnego mordobicia, nawet spięć, a w
młynie, co jest już tradycją, kto podupadł, był od razu
podnoszony, a nie zadeptywany jak to bywa na potupajkach
dyskopolowych. Stoisk z gadżetami też nie brakowało - nic nie
kupiłem, bo wszystko wydałem na obwarzanki, ale Vorgir przytulił
jakieś płyty, które przecież i tak są na torrentach (nawet w
lepszej jakości!). O mały włos nie zostałem oblany piwem na
siedziskach: "no co, każdemu się może wyślizgnąć piwo" - a nawet
pełniutki kubek. Jakimś cudem milimetry ode mnie przeleciały te
szczyny. Ktoś nawet wysnuł karkołomną teorię spiskową, że
dlatego nie ma kapel z USA (fakt, nie było ani jednej, tylko z
Europy i Sosnowca), bo one jeszcze nie są w trasie, i ściąganie
ich czarterem tylko na Metalmanię byłoby totalnym rozjebaniem
festiwalowego budżetu - i coś musi być na rzeczy. Porażką był
zapowiadacz, w postaci Łukasza Orbitowskiego. Ja rozumiem, że
Michael Buffer był poza zasięgiem finansowym, ale pan O.
powinien zakończyć konferansjerkę już teraz zaraz. Teksty w
stylu "Pierdolony Samael!", "A teraz, kurwa, zagra Furia" są
poniżej poziomu nawet moich bluzgów, które i tak są bardzo
niskiego lotu. Pod koniec już byłem tak zjebany całym dniem, że
(o dziwo!) nawet nie chciało mi się lecieć do kibla, jak
dostałem cynk, że ktoś nie trafił do sracza i kał wala się nawet
po suficie - jakby ktoś się zesrał do włączonego silnika
Boeinga. A byłaby najlepsza słit focia z tego wypadu... Fajnie
było, chujowo, że się skończyło, za rok się pomyśli nad
powtórką. Tymczasem nabraliśmy ochoty na lipcowy Metal Hammer
Festiwal (także w Spodku), ale tam to enigma do dzisiaj jest
niewytłumaczalna. Niby już bilety do nabycia, niby znana gwiazda
wieczoru (Marilyn Manson!!), niby podobna cena biletu do
Metalmanii... Tylko, że od ubiegłego roku, odkąd temat zaczął
być grzany, do dzisiaj doszedł praktycznie tylko Paradise Lost.
Jak w takim tempie będzie przybywać zespołów, to o kolejnym
dowiemy się dopiero w... sierpniu. I tak jak Moonspell, grając
jedynie z dwóch pierwszych płyt, lub Vader też cisnący z
debiutu, to Paradise Lost mógłby zrobić niezłego psikusa swoim
fanom i zagrać jedynie na żywo cały album... "Host". Chyba bym
jebnął wywrotkę ze śmiechu! Nick Holmes mógłby w zasadzie
wystąpić solo - wszystkie dźwięki generować z magicznego
pudełeczka. Już Xy z Samaela pokazał jak się obsługuje klawisze
i perkusję jednocześnie (cEvin Key ze Skinny Puppy jest akurat w
tym mistrzem). W sumie mógł jeszcze w tym samym czasie
wpierdalać bigos i grać w szachy ze Stevie Wonderem...
"Siekiera, motyka, rwący ból,
Metalmania była cool."
Epilog. W drodze powrotnej zarzucono mi, że chrapię. Zostałem
tym samym niegodziwie zbrukany parszywym oszczerstwem!
Oświadczam zatem, że ja NIGDY nie chrapię! A jeśli już, to
bardzo rzadko i tylko wtedy, kiedy śpię i śnię o Sashy Grey... A
poza tym w Polskim Busie komfortu za dużego nie ma, więc droga
powrotna nie była usrana różami - jak pociągnąłem pas do
zapięcia się, to ktoś tylko jęknął z tyłu: "Jezuuuu". Widocznie
potrzebowałem go trochę więcej dla siebie niż normalny podróżny,
bo się okazało, że ostatnie trzy rzędy w autokarze ścisnąłem w
niecałe dwa - ot, dwuczęściowa trylogia (Petru!). Nie wspomnę
już o uldze po zdjęciu butów po ponad dobie na nogach. Ależ
kojąco i kompletne niezrozumienie współpasażerów połączone z
oburzeniem. Ale dlaczemu, kurwa!?
p.s.1. śródtytuły to tylko moja projekcja i chora wyobraźnia...
p.s.2. poniższe fota, to oczywiście Sinister.
|
20.04.2017 |
Już w sobotę!!
|
20.04.2017 |
Takie historie...
|
09.04.2017 |
Prawdziwa
komiksowa historia z "Fakt-u".
|
09.04.2017 |
Bogdan Rymanowski,
prowadzący program "Kawa na ławę", do którego pije Maciej Lasek,
to wybitna gnida medialna podsycająca wyimaginowane konflikty,
ciesząca ryja z każdej kłótni w studiu, zapraszająca takie
persony do swojego show (że też jeszcze nie wpadł na pomysł
sprowadzenia niedorozwiniętej publiki do studia, tzw. partyjnych
kiboli, czyli bydła), aby zawsze szły na zwarcie. Merytoryczna
dyskusja u niego zawsze schodzi na bardzo daleki plan, liczy się
tylko kontrowersja, a najlepiej jakiś skandal. Nie pogniewałby
się, jakby pewnego niedzielnego poranka ktoś komuś wyjebał w
zęby przy stole - wtedy to by się Pan Romanowski chyba spuścił z
ekstazy i wraz ze słupkami oglądalności wystrzelił w okolice
atmosfery. Byłby wręcz wpiekłowzięty - afera jak cholera ponad
wszystko! Dzisiaj, wiedząc, że katastrofa smoleńska i jej siódma
rocznica, przypadająca na poniedziałek, będzie głównym tematem
audycji, zaprosił do studia, z ramienia PiS-u... Małgorzatę
Wasserman, która w tymże wypadku straciła ojca! I jak w ogóle
można wtedy dyskutować mając za interlokutora taką osobę? Nigdy
nie przepadałem za tymi krętaczami z PSL, PO i .Nowoczesnej -
nie głosowałem i zapewne w przyszłości nie oddam na nich ani
głosu, ani nawet moczu, ale jak widzę, jak Zgorzelski,
Trzaskowski i Szłapka musieli się wić, krygować, gryźć w język,
przepraszać przy każdym zdaniu, żeby nie urazić jakimkolwiek
słowem czy gestem płowowłosej damy, to aż zęby bolały, a
przyjemność z oglądania była niczym wymiotowanie przez okno z
nie zdjętą moskitierą, jak zjazd z dobrobytu do odbytu, jak
smakołyki prosto z grdyki... Ja rozumiem, ze Pan Rymanowski ma
zobowiązania (pewnie do końca życia) w związku ze wspólnie
napisaną książką z Małgonią, ale granice lizusostwa i wchodzenia
w dupę chyba jakieś są, czy może niekoniecznie? Rymanowski to V
kolumna TVN24.
|
11.03.2017 |
DROGIE Canal+
Mam jebaną (nie)przyjemność być z Wami od wielu lat. Na dobre i
na złe, choć w ostatnich miesiącach jedynie na złe. Nie ukrywam,
że jestem z Wami jedynie dla sportu, a dokładniej dla futbolu.
No, może jeszcze dla zawodowego boksu, bo wszystkie inne
sportowe dobra oddaliście w pizdu, w większości stacji Eleven,
która, w przeciwieństwie do Was, rozwija się, a nie zwija -
vide: ostatni zakup praw do meczów Bundesligi już od przyszłego
sezonu. A Wy, kurwa, co?! Rugby, golf i wioślarstwo! To się
stało sportowym clou Waszego kanału. Brakuje tylko curlingu,
pływania synchronicznego i polo. Pomijam sferę filmową, która
mnie kompletnie nie interesuje i mógłbym ją oddać Caritasowi,
nawet za dopłatą. A z piłki nożnej została Wam już tylko
ekstraklapa, europejskie rozgrywki pucharowe i Premier League.
Te ostatnio reglamentowane, bo mając tak skromny zasób dóbr, nie
transmitujecie nawet wszystkich meczów z PL. I chuj mnie
obchodzi, czy jakieś jebane Polaki-cebulaki z brexitlandu
puszczają w kiblach transmisje wykorzystując polskie dekodery,
co się odbija na tym, że legalnie płacący niemały abonament mogą
sobie pomarzyć chociażby o obejrzeniu dzisiejszego "polskiego"
meczu Hull - Swansea. I nawet, kurwa, się nie zająkniecie, żeby
po tak drastycznych, wręcz nowotworowych, ubytkach w
transmisjach zejść z ceny lub, co byłoby chyba najlepszym
rozwiązaniem, zejść ze sceny.
Ale jest i dla Was ratunek. Oddajcie walkowerem resztę godności
(Liga Mistrzów, Liga UEFA, liga angielska) stacji Eleven i co
lepszych komentatorów, a reszta niech zgasi światło - zrobicie z
siebie energooszczędne Canal+++ za 0 złoty w pakiecie z niczym.
Stefan Kisielewski kiedyś powiedział: "To, że jesteśmy w dupie,
to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać." I
chyba miał Was na myśli, bo zachowujecie się, jakby się nic nie
stało, macie wyjebane na negatywne komentarze (przez niedojebów
zwane hejtem) na swoim fanpage'u na FB, nie mówiąc już o
wyłączeniu postów dla gości.
Z wyrazami braku szacunku, Przemysław Skóra.
#canalplussaryuszwolskimeuropy
|
14.02.2017 |
Jakby to
powiedział mój młodszy o pięć lat brat bliźniak: "you have no
money, you have no girl, you have nobody, so fuck yourself!"
Każdy ma taką walentynkę, na jaką sobie zasłużył!
|
07.02.2017 |
Z okazji 27 000
polubień facebookowego fanpage'a Tygodnika NIE popełniłem
takiego oto okolicznościowego mema.
|
15.01.2017 |
"Dziennik. Gazeta
Prawna", wydanie z 5 stycznia 2017 r. i info z kosmosu o nowej
płycie NIN.
|
15.01.2017 |
Takie cudowne
gazetki, niczym reklamówki Auchan czy Tesco produkują darmozjady
kolędne, które wczoraj naruszyły mój satanistyczny mir.
|
14.01.2017 |
Ho, ho, ho! Niby
już po świętach (nawet tych sześciu króli Ryszarda "jeśli PiS
się nie cofnie, rozpoczynamy głodówkę - będziemy głodować między
posiłkami" Petru), niby po prezentach, choć w tym sezonie
Mikołajza nic mi nie przyniosła pod choinkę - być może dlatego,
że takowej nie miałem, ale cóż szkodziło wsadzić w jedną z
brudnych skarpet walających się po dywanie, jakiś podarek?! Ale,
ale... Parafrazując słynne powiedzenie - nie mam chęci łykać
rtęci... A, nie, to nie to, to jest właściwe: nie ma tego złego,
co by Nergal nie zaśpiewał i pomimo dzisiejszej traumy związanej
z wizytą brunatnego kopertojada po kolędzie (może w tym roku
wreszcie zobaczę szczupłego klechę z hipsterskim powitaniem:
niech będzie pochwalony, yo!?), nie ma to, jak sobie samemu
sprawić upominek, i to, kurwa, jaki! Tak czułem, że dzisiaj się
kroi coś wielkiego (jakby to powiedział kieszonkowiec na
promocji w Lidlu), w dodatku śniło mi się, że dostałem ogromną
premię w pracy, a okazało się, że to jednak była pani premier w
sraczu. Zaiste zajebiste wybrać się na taki festiwal z tak
konkretnym line-up’em. Stalinogrodzie, przybywamy!
No dobra, kończę wywód i lecę oglądać islamski remake znakomitej
komedii z Kurtem Russellem i Goldie Hawn - "Dama za burką".
|
06.01.2017 |
Tacy TRZEJ
KRÓLOWIE zawsze mile widziani :D
|
|